+2
xladystarrrdustx 3 maja 2015 01:07
No, to chyba przyszedł czas na mnie... I moją relację z naszej niemal miesięcznej podróży do Południowo-Wschodniej Azji, którą odbyliśmy w styczniu i lutym 2015.
Co poniektórzy forumowicze mogą fragmenty już skojarzyć z bloga na F4F - w tej tu relacji jednak chciałam przedstawić trochę więcej szczegółów (również logistycznych) no i dopisać całą resztę pominiętą w krótkich wpisach blogowych.
Mam nadzieję że się spodoba: ja się nie rozpiszę w nieskończoność, a wy będziecie wyrozumiali dla pierwszej mojej relacji! ;)
Zaczynamy!

Osoby dramatu: ja i mój chłopak, Michał

Kiedy: 21.01 - 15.02 2015

Lot: Emirates Airlines AMS-DXB-BKK

Trasa:
Dubaj - Bangkok - Chiang Mai - Chiang Rai - Luang Prabang - Vang Vieng - Vientiane - Phnom Penh - Siem Reap - Sihanoukville - Koh Rong Samloem - Bangkok - Dubaj

Image

Styl podróży: tzw Backpacker Plus :D , czyli backpacking dla tych po 30tce, co nie lubią resortów ani kurortów, ale lubią spać jednak w 2-os pokoju i cenią sobie łazienkę. Zimna woda wystarczy ;)



Wyprawa zaczęła się naprawdę niefartownie: jako osoba UWIELBIAJĄCA planować i traktująca przygotowania jako naprawdę ekscytującą część samej podróży, przewodniki kupiłam już we wrześniu i zaczęłam się rozczytywać. 3,5 tygodnia - duużo, ale tak mało czasu! Zaczytana po uszy dopiero w okolicach listopada zauważyłam, że mój wniosek urlopowy nadal czeka niezaakceptowany... Rozmowy z szefem i przekonywanie go, że tak długi urlop to normalka (nie pierwszy mój w tej firmie i nie ostatni - no tylko że szef w miarę nowy i z gatunku nieprzekonywalnych...) zajęły kilka tygodni. Kiedy już ja zdołałam wybłagać, wtedy okazało się, że mój chłopak musi przejść przez taką samą gehennę! (tak, pracujemy oboje w korpo :? )
Koniec końców, urlopy przyklepane mieliśmy dopiero w pierwszych tygodniach grudnia, kiedy na jakiekolwiek promocje już dawno nie było szans :( Bardzo niezgodnie z duchem Fly4Free, ale napędzani wizją starożytnych zabytków, krystalicznie czystej wody i pad thaia za 50 bahtów zdecydowaliśmy się na lot liniami Emirates za 490 EUR za osobę na trasie AMS-DXB-BKK. JEszcze szybki dolot dla Michała LOTem do Amsterdamu (dodatkowym smaczkiem logistycznym w naszych podróżach jest fakt, że ja mieszkam w Amsterdamie a Michał w Warszawie... a dobrych okazji pośrodku jest bardzo mało :( ) i jesteśmy gotowi na naszą azjatycką przygodę!
Przyznam, że do tego właśnie lotu skusiła mnie dodatkowo jeszcze jedna rzecz: jedną z odnóg (DXB-AMS w drodze powrotnej) polecimy A380!!! :D Pokusa spełnienia marzenia jest zbyt silna, kupujemy bilety!

Początek był dość słaby na nasze własne życzenie: Michał przyleciał do Amsterdamu wieczór wcześniej i nie wiedzieć jak prawie cała noc zeszła nam na planowaniu, uczeniu się nowego aparatu (to ja, wielce mądrze na dzień przed wylotem zakupiłam Sony DSC-HX300 i na szybko usiłowałam się z nim zaprzyjaźnić), no i świętowaniu urlopu (i naszego spotkania) kolejnymi lampkami wina. Do lotniska zatem doczołgaliśmy się niewyspani i z lekkimi bólami głowy, ale przezornie zabukowany lot o 22:00 dawał szansę na drzemkę. Nadzieje ziściły się połowicznie: lekko nie było, ale moja niesamowita zdolność zwinięcia się w kulkę w każdej sytuacji (przyyyda się, oj przyda w tych nocnych azjatyckich autobusach! 8-) ) plus przyciemnione światła (z "gwiazdkami" na suficie - Emirates, rozczuliliście mnie! :P ) dała w efekcie wystarczającą ilość półsnu, żeby następnego dnia być gotową do działania!

W Dubaju lądujemy raniutko, lekko po 7. Kolejny lot do Bangkoku dopiero po południu, więc niezwłocznie uciekamy z lotniska i kierujemy się do metra. Dubaju, nadchodzimy!

Image

Bez najmniejszych przeszkód przechodzimy przez immigration, dostajemy pieczątki uprawniające nas do pobytu w Emiratach na okres 30 dni. Szybka wizyta w bankomacie - 100 dirhamów wystarczy, MUSI!, trochę dłuższa w łazience (dziękujemy Emirates za zestawy ze szczoteczką i pastą do zębów! :lol: ), obowiązkowo kawa na drogę (nieważne gdzie jestem i ile ta kawa kosztuje. Kawa musi być. Po prostu. Ta na lotnisku w Dubaju nie była taka znowu NAJdroższa - około 20 dirhamów czyli niecałe 20 zł :P )
Z klimatyzowanego lotniska do klimatyzowanego metra, a stamtąd, przez klimatyzowaną stację, prosto do klimatyzowanego centrum handlowego! Jaka naprawdę jest pogoda? Nie mamy pojęcia!
W czasie naszej krótkiej wycieczki po Dubaju nie chcieliśmy zabiegać się na śmierć, dlatego postanowiliśmy dojechać do Dubai Mall i zobaczyć z bliska Burj Khalifa i co tam nam się jeszcze przy okazji uda. Wszystko super, nie założyliśmy tylko, że wyjścia z mallu na zewnątrz szukaliśmy dobre 40 minut, a w nogach mieliśmy pewnie już kilka kilometrów. Kilka. kilometrów. przez. sklepy! :shock: Nieee, to nie jest jednak nasz styl. Do drzwi wyjściowych biegniemy niczym do ziemi obiecanej...

Image

Image

Co tu dużo mówić, Dubaj nie powalił nas na kolana. Nieskończone sklepy, duszące bogactwo, brak sensownej możliwości choćby wyjścia na chodnik i przejścia się (gdy już spróbowaliśmy, to dwa razy zatrzymał się obok samochód z pytaniem, czy coś nam się stało i dlaczego na boga idziemy piechotą?) no i cóż: Dubaj "behind the scenes" wygląda troszkę inaczej niż na folderach biur podróży: to jeden WIELKI plac budowy...

Image

Czas mija szybko, a my pamiętamy, że czeka nas jednak sprint z powrotem na lotnisko - wracamy do metra bez żalu. Może nie daliśmy miastu jakiejkolwiek szansy, widząc tylko dziesiątki wieżowców, rozkopane połacie ziemi i przemykające między tym wszystkim drogie samochody. Może trzeba pojechać na dłużej? Może - ale chwilowo wolimy lecieć dalej, do Azji, z dala od rolexów i drogich samochodów... Może kiedyś, a jeśli już to pewnie raczej Abu Dhabi. Póki co czeka nas Bangkok!

Image


Praktykalia
1 AED = 1.01 PLN
Bilet na metro - 2.50 (1 zone), 4.50 (2 zones) AED
Kawa na lotnisku (Costa Coffee) - między 15 a 30 AED
Falafel w Dubai Mall (porcja raczej przekąskowa, ale smaczny) - 22 AED

Ledwo co mościmy się w samolocie, a ja już zaczynam czuć się dziwnie: niby to gorączka, niby łamanie w kościach, no i zaczyna się pokasływanie. W sumie nic, ale postępuje w zadziwiającym tempie i pod koniec lotu jestem już pełnoprawnie chora. No tak, w Holandii temperatury na minusie, tu nagłe plusy... Przedurlopowa gonitwa i megazmęczenie... Dwie niemal nieprzespane noce... Wszystko odbija się na moim biednym przepracowanym organiźmie. Jedyne co pamiętam to próbę trzymania się jak najdzielniej i wyglądania jak najzdrowiej (już na lotnisku Suvarnabhumi weszła mi schiza, że pewnie wyglądam na nosicielkę eboli i mnie w ogóle do kraju nie wpuszczą... a jak już zobaczyłam plakaty z zapytaniem "Are you sure you're healthy??" to byłam pewna że wracam do domu następnym samolotem w worku z napisem "Biohazard" :? :(
Oczywiście, nic takiego się nie stało. Stało się za to tyle, że Michał zaciagnął mnie za fraki do postoju taksówek, potem była dłuuuuga dłuuuga podróż przez nocny Bangkok - czy to jawa? czy sen? czy ja tu naprawdę jestem? aż do naszego hotelu znajdującego się przy samym dworcu kolejowym Hualamphong. Z reszty wieczoru - czy też nocy - pamiętam niewiele...

Praktykalia
1 THB = 0.11 PLN
Taksówka lotnisko - Hualamphong - 260 THB + 75 THB za opłaty toll
Hotel - Krungkasem Srikrung Hotel - 24 USD / noc / 2-os. Szału nie ma, ale hotel w doskonałym miejscu (blisko Chinatown, dworzec dosłownie po 2giej stronie ulicy), czysty, wygodny, z darmowym dość stabilnym wifi i śniadaniem w cenie. Do tego plusem (bądź minusem, w zależności od preferencji) jest to, że jest dość daleko od Khao San i całego tego szaleństwa... Ale o tym później ;)

Następnego ranka budzę się w takim stanie, że żałuję że się w ogóle obudziłam. Pomagają trochę bułeczki przyniesione przez mojego chłopaka z 7Eleven (na śniadanie nie dałam rady zejść) i poczucie ogromnego żalu że JAK TO? TO MÓJ WYMARZONY URLOP!!! Michał subtelnie mnie motywuje - nooo, chodźmy, tylko tu po okolicy, tylko kilka przecznic, chodźmy zobaczyć...

Tu mała dygresja: pewnie narażę się wszystkim forumowiczom zakochanym w Tajlandii, ale przyznam szczerze - to państwo nie ciągnęło mnie nigdy. Traktowałam je raczej jako hub wypadowy do Kambodży czy Laosu i nie miałam zbytniej ochoty spędzać w samej Tajlandii za dużo czasu. To okropne, wiem, ale chyba za dużo nasłuchałam się historii o imprezowaniu i szaleństwie Tajlandii - każda ta opowieść, z założenia mająca reklamować opisywane miejsca, napawała mnie raczej przerażeniem i niechęcią. Bangkok jednak gdzies tam mnie pociągał tym swoim egzotycznym urokiem... Na tyle, że naszpikowałam się paracetamolem po czubki uszu i koło południa wskoczyłam w klapki i podążyłam pokornie za Michałem. Ledwo wyszliśmy z hotelu a tu ŁUP! gorące, duszne, parne powietrze uderzyło mnie niczym wielką poduszką :D Aaach, jakże tęskniłam do tego azjatyckiego klimatu! Jestem nieprawdopodobnie ciepło- i dusznolubna, a dowiedziałam się o tym dopiero jak zaczęliśmy wyjeżdżać do Azji. 35 stopni i wilgotność 90%? RAJ!

Nie mija 10 minut, a już jestem w Bangkoku zakochana po uszy :lol: Eksplorujemy bez planu: co prawda w plecaku czeka posłusznie mapa, na wszelki wypadek i okoliczność, ale my jednak najbardziej jednak lubimy iść - gdzie nogi poniosą, oczy przyciągną, a zapachy nie pozwolą przejść obojętnie! I tak od razu trafiamy na Wat Traimit, czyli tzw Świątynię Złotego Buddy.

Image

Wat Traimit to niejako przedsionek do Yaowarat Road, czyli całego szaleństwa Chinatown! Nieprzebrane tłumy ludzi, mnogość dźwięków i zapachów, ten cały cudowny azjatycki chaos w którym jednak jest jakiś dziwny, nieoczekiwany i niezrozumiały porządek. Kupujemy po butelce świeżo wyciskanego soku z granatów i niemal przysiadamy na chodniku z wrażenia - jakie to pyszne! Tłum nas porywa, wchodzimy w coraz to mniejsze uliczki, zaułki, zakamarki. Bangkok staje się nasz, niezauważalnie, ale na dobre!

Image

Image

Image

Czas w Bangkoku biegnie szybko, ale my dorównujemy mu kroku. Każde ponowne uderzenie gorączki zabijam łykiem wody z kokosa, kolejnym sokiem z granatów, przekąską z ulicznego stoiska, a gdy jest już naprawdę słabo - idę do apteki. Chyba całkiem niezła ze mnie aktorka, bo udaje mi się na migi przekazać że gorączka i słabo (a może biedny aptekarz pomyślał że blada twarz z zachodu nie daje rady w azjatyckim klimacie? :P ). Teatralnie podkreślone pokasływanie wraz z łapaniem się za gardło i pokazywaniem że "DUSI!" owocuje kilkoma małymi saszetkami z jakimś proszkiem. Opis oczywiście po tajsku, ale tym razem czas na pantomimę aptekarza: pokazuje, że proszek trzeba wsypać do wody i wypić, a czynność powtórzyć 3 razy dziennie. Na wszelki wypadek zakupuję tych saszetek dziesięć (jakby ktoś był zainteresowany to cała ta przyjemność kosztowała mnie 100TBH i po kilku dniach rzeczywiście pomogła :lol: ) i ostatkiem sił powstrzymuję się przed kupnem antybiotku bez recepty, który zauważyłam przy ladzie. No cóż, Dorotko, wystarczyło kliknąć obcasami i to już nie Holandia (w której, jakby ktoś nie wiedział, zakazany jest nawet gripex, a zdobycie antybiotyku graniczy z cudem)! :lol:

Tymczasem docieramy nad rzekę Chao Phraya mijając po drodze kolejne świątynie...

Image

Image

...i stragany z jedzeniem...

Image

...decydując się jednak na trochę bardziej zachęcające pad thai. To jest to pad thai, którego nie da się dostać w Warszawie ani w Amsterdamie, nieważne ile byśmy zapłacili. Proste, ale doprawione do perfekcji hojną ręką szefowej kuchni, która smaży je w swojej małej knajpce zapewne od dziesięcioleci. Przepyszne!!

Image

Posileni i pełni nowej energii zmierzamy do Wat Pho - celu naszego spaceru. Coś tam o Bangkoku poczytałam przed wyjazdem i nic, ale to nic nie wywołało na mnie takiego wrażenia jak właśnie ta świątynia. Jest PRZE-PIĘ-KNA! Dużo tam turystów, i owszem, ale nie czuliśmy się jakoś wyjątkowo otoczeni. Co poczuliśmy, to niesamowite piękno i różnorodność tego miejsca, duchowość i spokój. Kolejne 3 godziny spędzamy właśnie tam: najpierw decydujemy się na szybką rundkę z przewodnikiem (co jest mega zaskoczeniem, bo zazwyczaj nie korzystamy z usług przewodnika. Ten jednak był zatrudniony przez świątynię - nie jakiś tam chłop znikąd, który wie o zwiedzanym miejscu mniej niż my uzbrojeni w przewodnik ;) . Nie żałujemy - przewodnik nie tyle zasypał nas datami i nazwiskami, co postarał się nas trochę wprowadzić w "know how" - wytłumaczył, jaki element świątyni co oznacza, pomógł zrozumieć znaczenie poszczególnych miejsc, a na koniec zrobił nam szybkie wprowadzenie w buddyzm... Zdecydowanie warto było. Koszt - 300 THB za 2 osoby / 1h. Panowie siedzą za kasami.)


Image

Image

Image

Z Wat Pho wychodzimy już mocno po południu - w zasadzie wieczorem. Powoli się ściemnia, więc postanawiamy zobaczyć, o co tyle zachodu i odwiedzić Khao San Road. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy - i jeszcze szybciej uciekliśmy... I tu znowu przepraszam wszystkich miłośników tego miejsca, ale ja opiszę je tylko dwoma słowami: WROTA PIEKŁA! Nieznośnie głośna, dudniąca muzyka, nieprzebrane tłumy w stanie dalekim od trzeźwości, stoiska z pamiątkami, xanaxem bez recepty i podrabianymi dokumentami na poczekaniu, natarczywi kierowcy tuktuków namawiający na pingpong show... Nie, to zdecydowanie nie nasz klimat. Uciekamy troszkę dalej - na Soi Rambuttri. Tam też gra muzyka. Też są stragany. I jedzenie...

Image

...i drinki w plastikowych kubeczkach serwowane z "baru" pod gołym niebem...

Image

...ale to wszystko ma w sobie więcej, hmm, spokoju? To złe słowo; po prostu jest mniej przerażające (przynajmniej dla nas) niż cała ulica pijanych 20-latków podrygujących w rytm najnowszych przebojów na Khao San ;)

Ku mojemu własnemu zdziwieniu (że nie padłam!) wracamy do hotelu dobrze po 2giej w nocy. Odsypiamy, następnego ranka znowu udajemy się na spacer bez planu po okolicy...

Image

Image

a wieczorem biegniemy na dworzec. Czeka nas nocny pociąg do Chiang Mai - klasyk gatunku, stały punkt opowieści o wyprawach do Tajlandii :P Nie możemy się doczekać!

Image

Praktykalia
Uliczny pad thai - od 50 do 80 THB
Sok z granatów na Chinatown - 30 THB
Uliczne jedzenie na Soi Rambuttri (massaman curry i jakieś niezidentyfikowane bliżej, ale przepyszne curry z jajkiem) - po 60 THB
Drink w kubeczku plastikowym (dość mocny :P ) - 80 THB
Nocna taksówka z okolic Khao San do dworca - 200 THB (niestety mimo ponad półgodzinnego szukania nie udało się nam znaleźć taksówkarza który zgodziłby się włączyć licznik :? )Nocny pociąg z Bangkoku do Chiang Mai to istna legenda - opowieści o imprezach, szaleńczej jeździe z głową wystawioną przez ostatnie drzwi pociągu i lokalnym rumie Sang Som słyszałam z wielu źródeł. W naszym przypadku ta trasa to raczej cisza przerywana chrapaniem towarzyszy podróży... tuż po 22 każdy zapakował się do swoich leżanek, zaciągnął zasłonkę i już! aż do rana :P
Nie spałam najlepiej. Z racji zajmowania dolnej (większej!) leżanki, przygarnęłam plecak swój i Michała i tej nocy robiłam za stróża naszych skromnych, backpackerskich własności. Zuepłnie niepotrzebnie! Pociąg jest komfortowy i super bezpieczny - przez całą noc nikt nieproszony nie pałętał się po wagonie. A rano, mmm, rano dostaliśmy śniadanie prosto do łóżka!

Image

Pierwsze wrażenie w Chiang Mai to ŚWIEŻOŚĆ... to lekko górskie, orzeźwiające powietrze uwiodło mnie od pierwszego oddechu. Plecaki na plecy i ruszamy przed dworzec, gdzie czekają busiko-taksówki: małe vany? z na oko ośmioma miejscami na pace i niewielką ceną przejazdu. Nie minął kwadrans a już wysiadamy przed naszym hotelem, dziarskim krokiem wchodzimy do środka i jesteśmy witani przez przepięknie karpie!

Image

Hotelik jest przepiękny i kusi leżakami wprost przy basenie (!) lecz my nie mamy czsu do stracenia - szybki prysznic, klapki, i już zmierzamy w stronę centrum!

Image

Chiang Mai to istny raj turystów i ekspatów. Więcej tu białych, niż tajskich twarzy, a na każdym rogu można kupić wycieczkę, trekking, bilet na samolot... Jedzenie jest odpowiednio zeuropeizowane, wszędzie wifi, a mrożone cappuccino co 15 metrów... No cóż, nie będę ukrywać: to nie jest moje miejsce. Chiang Mai sprawiało wrażenie Disneylandu dla turystów, gdzie wszystko jest łatwe i bezproblemowe, takie jak w domu ale z azjatyckim smaczkiem. Uciekamy od kawiarni i knajp. Wybieramy - kolejny raz - świątynie.

Image

Image

Image

Świątynie Chiang Mai są wspaniałe, ale nakarmiony duch zaczyna powoli ustępować miejsca ciału. A jeśli jesteśmy właśnie tu, to jest tylko jeden wybór - KHAO SOI!

Image

Te dwa słowa do tej pory wywołują u mnie niekontrolowany odruch Pawłowa: miseczka wypełniona nudlami, zupo-curry na bazie mleka kokosowego, przykryta smażonymi na chrupko nudlami... Niebo w gębie, milkniemy i wsuwamy, a po stuknięciu łyżkami o dno miseczki... zamawiamy kolejną porcję!!

Dzień w Chiang Mai powoli ustępuje miejsca wieczorowi, a ten poddaje się we władanie gigantycznemu targowi ulicznemu: to tysiące stoisk z czym tylko turystyczna dusza zapragnie. Koszulki? Proszę bardzo! Ręcznie robione mydła, bębenki, pokrowiec na iphone'a? Ależ nie ma sprawy! A między tym wszystkim lokalni artyści, tancerze, staruszkowie z niesamowitymi instrumentami, młodzi break-dancerzy... Pomieszanie z poplątaniem, od którego uciekamy - no oczywiście, w stronę jedzenia! Każdy azjatycki targ ma to do siebie, że towarzyszy mu przepyszne uliczne jedzenie. Nie inaczej jest też tu, kilka kroków w boczną uliczkę i otwierają się przed nami cudowności z grilla, wody, pary... słodkie i słone... podlane wodą, sokiem z mango, lokalnym winem ze śliwek! Mój żołądek zyskuje niesamowitą zdolność do rozciągania, chcę spróbować wszystkiego, ale zadowalam się porcją przepysznego lepkiego ryżu z mango. Takie proste, a takie pyszne...

Kolejny ranek w Chiang Mai przynosi uśmiech na mojej twarzy dorównujący sile miliarda słońc - to dziś właśnie idziemy do ZOO. Zoo? Ale jak to, w Tajlandii - do Zoo? A co w tym ekscytującego? Otóż: PANDY! Zobaczenie żywej pandy było zawsze moim marzeniem, uwielbiam te zwierzęta niesamowicie i nie mogę się doczekać! Wybiegamy bez śniadania i jedziemy - pół godzinki i już jesteśmy przy wejściu, szybki sprint w górę i... zamieram! :lol:

Image

Image

Zoo w Chiang Mai to nie tylko pandy, to cała masa innych fajności. I mówię to z dość dziwnym uczuciem, bo nie jestem raczej fanką zoo, nie lubię, gdy zwierzęta trzymane są w klatkach... To zoo jest jednak inne: zwierzaki wyglądają na zadbane i zadowolone, mają dużo miejsca i nie krążą bezwiednie wokół miski z wodą. Do tego zoo położone jest w przepięknej okolicy, na wzgórzach - dobre 4h spaceru jest jednak odczuwalne w łydkach, ale nie żałujemy :D Szczerze polecam, szczególnie rodzinom z dziećmi!

Image

Wieczorem wracamy do Chiang Mai na kolejne khao soi i spacer po centrum. Dziś już nie ma targu, a ulice są ciche i spokojne. O ile lepiej! Takie Chiang Mai da się lubić...

Image

Praktykalia
Pociąg Bangkok - Chiang Mai: klasa 2 sypialna 881 THB (kolacja / śniadanie dodatkowo płatne)
Hotel: TR Residence: 22 USD / 2os / noc. Fantastyczne miejsce! Troszkę oddalone od centrum, ale w zasięgu nóg (20 min) wzdłuż ulicy z lokalnymi knajpkami lub nocnego targu. Cicho, spokojnie, basen i leżaki, a do tego przemili, pomocni właściciele. Brak śniadania, za to niezłe wifi w cenie.
Transport: czerwone mini-busiki: 30 THB z centrum do TR residence, 40 THB z TR residence na dworzec autobusowy
Khao soi: od 40 do 80 THB, zależnie od miejsca
ZOO: 200 THB + 100 THB osobno za pandy

Kolejnego poranka zrywamy się wcześnie - dziś jedziemy do Chiang Rai, a stamtąd już wprost do Laosu! Niestety nasz superplan musiał ulec zmianie: po dotarciu na dworzec okazuje się, że najbliższe dwa autobusy są już zapełnione i musimy czekać aż do 10:30. :cry: :roll: No nic, czekamy, zajadając się tostami z pobliskiego 7Eleven (niech mnie krytukuje każdy kto może, ale UWIELBIAM tosty z 7eleven! Dwa kawałki chleba z szynką i serem, opiekane na miejscu, smakują najwyborniej w świecie kiedy wcinasz je z samego rana na dworcu autobusowym w Chiang Mai! :) )
Do Chiang Rai docieramy przed 14:30 - szybki obrót na dworcu, łapiemy azymut i szukamy hotelu. Coś sie znalazło, zrzucamy plecaki i... muszę się tu przyznać do największej porażki tej podróży: odpuściliśmy przepiękną White Temple :x :cry: Coś mi się zamieszało w głowie, Michał nie poprawił, więc kiedy o 17 okazało sie, że świątynia wcale nie jest w centrum, a dobre 20km poza, zamykają ją po zachodzie słońca, a my nie mamy jeszcze ogarniętej dalszej drogi do Laosu... No tak, zrezygnowaliśmy i oddaliśmy świątynię walkowerem. Będzie na następny raz!

Póki co zostaje nam urokliwe centrum miasteczka...

Image

...i przepyszna kolacja z gatunku "zrób to sam"! :P

Image

Wieczór kończymy kilkoma drinkami i zażartą dyskusją: co dalej? Chcemy jak najszybciej dostać się do Luang Prabang, a najprostszą i najbardziej polecaną drogą jest tzw "slow boat" - dwudniowa przeprawa łodzią spod granicy. To był nasz oryginalny plan, tak chcieliśmy zrobić ale... im bliżej Laosu tym bardziej nie możemy się doczekać! Chcemy być w Luang Prabang już! teraz! NIE za dwa dni! Zostawiamy decyzję na jutro...

Praktykalia
Transport Chiang Mai - Chiang Rai: Green Bus 240 THB /os
Hotel: Chiang Rai Hotel - 16 USD / 2os / noc. Blisko centrum, czysty, ale dość schizujący hotel (pusto, cicho, dziwnie; łazienka jak w pociągu!, ale na plus telewizor i amerykańskie filmy z tajskimi napisami :lol: :lol: )


[cdn]Nasza przeprawa do Laosu jest połączeniem ciekawości, zbiegu okoliczności i niecierpliwością: mimo, że popłynięcie do Luang Prabang łodzią z Huay Xai było jednym z żelaznych punktów programu, to nie możemy przestać myśleć o tajemniczej podróży autobusem. Bo ten autobus jest, a w zasadzie go nie ma - wszystkie dostępne źródła infomacji, jak i zapytani w Chiang Rai Tajowie mylą się w zeznaniach: bezpośredni autobus to istnieje, ale nikt nie wie, skąd odjeżdża, lub nie istnieje wcale - w zasadzie nikt nie może nam udzielić jasnej informacji. Poddajemy się ciekawości i gnani chęcią rozwiązania tej zagadki (i dostanie się do Laosu za cenę nocy w autobusie, ale za to dobre 12 godzin wcześniej, niż łodzią) stawiamy się raniutko na nowym dworcu w Chiang Rai. I kupujemy bilet. Tak po prostu. Zagadka rozwiązana, a przed nami 18 godzin w azjatyckim busie konstruowanym dla wszystkich, ale nie dla wysokich europejczyków... Mościmy się na naszych siedzeniach. Naszych - ale nie do końca, bo choć każdy ma przypisane sobie miejsce, to nikt się go nie trzyma. Powstaje zawiła kombinacja pt "jakby co, to ja usiądę na twoim miejscu, ty na kolegi z przodu, kolega pójdzie na tył, a ci z tyłu siadają koło kierowcy...". Chwilę po południu wreszcie ruszamy, a niecałe 3.5 godziny później zatrzymujemy się na granicy. Przebieram nogami z niecierpliwości nie wiedząc, że upłynie jeszcze trochę wody w Mekongu zanim staniemy na laotańskiej ziemi... Bo na granicy jak to na granicy: nie spieszy się nikt. Jedna kolejka do uiszczenia opłaty i oddania paszportu, druga do odebrania dokumantu już z wbitą wizą. Jest nas na granicy niewielu, ot raptem 40 osób, a cała przeprawa zajmuje dobre półtorej godziny. Welcome to Lao PDR - Please Don't Rush...

Image

Wjazd do Laosu z kolorowej, krzykliwej, nowoczesnej Tajlandii jest jak zgaszenie światła, wejście przez szafę do Narnii, nagły przeskok w czasie. Cisza. Natura. Chatki z liści palmowych i stadko kur. Przedwieczorne gotowanie posiłku na ognisku przy drodze. Cisza. Cisza. I jedno z najpiękniejszych pasm górskich, jakie w życiu widziałam.
No, i nie ma się co oszukiwać - to nie jest trasa dla wrażliwych. Nie mija godzina od przekroczenia granicy tajsko-laotańskiej, a zaczyna się zabawa znana w całej Azji jako "jeżdżenie na pełnym gazie zdezelowanym autobusem po serpentynach górskich, cudem wyrabiając na zakrętach". Do tego zapada zmrok, co przydaje całej sprawie dodatkowego przerażającego wymiaru: dość rzec, że po dwóch godzinach przyspieszania i nagłego hamowania po połowicznie tylko asfaltowanej jezdni byłam już gotowa na wszystko, ze śmiercią włącznie...

Praktykalia
Autobus Chiang Rai - Luang Prabang: 950 THB / os. Autobus oryginalnie wyjeżdża z Chiang Mai, w Chiang Rai jest w okolicach południa i odjeżdża z nowego dworca (za miastem). Bilet kupiliśmy kilka godzin przed podróżą, bez problemu. Autobus jest ciasny, bez specjalnych wygód (nierozkładane siedzenia, brak toalety), ale można przeżyć. W cenie jest niewielka paczka "posiłkowa": woda, kawa w puszce, bułeczka i jakaś dodatkowa przekąska. Warto przygotować się posiłkowo: przez całą trasę (18h) zatrzymaliśmy się trzy razy: raz na opuszczonym parkingu 20 min przed Huay Xai (dostępna toaleta, niedostępne posiłki, zero sklepu), drugi - na granicy (dostępna toaleta, niedostępne posiłki z wyjątkiem przekąsek typu chrupki, batonik, ew. woda) i trzeci, już dobrze po 21 w Luang Namtha (dostępna lekko traumatyczna toaleta, dostępne posiłki - od kanapek przez "gorące kubki" aż do ryżu lub nudli smażonych z warzywami. Koszt bagietki z tuńczykiem - 15 000 kip)
Waluta: 1 PLN = 2200 kip. Pieniądze można bezproblemowo wypłacać z bankomatów (zarówno Visa jak i MasterCard nie sprawiały problemów), w wielu miejscach bezprowizyjnie. Na granicy i w Luang Namtha można było wydawać jeszcze tajskie bahty.
Wiza: laotańska wiza dostępna od ręki na przejściu granicznym w Huay Xai (otwarte do godz 16 - później również można się przeprawić, jednakże za dodatkową opłatę 40 THB). Dla obywateli Polski preferencyjne ceny :lol: - jedyne $30 (większość obywateli Unii płaci $35) lub 1200 THB. Potrzebne jest również zdjęcie paszportowe (dla nie mających zdjęcia, można je zrobić na miejscu za dodatkową opłatą). Cały proces trwa od 1h w górę i nie da się go przyspieszyć (wiele osób próbujących tego procederu spotkało sie z bazyliszkowym wzrokiem pani celniczki...)


Do Luang Prabang docieramy przed 5 rano. Ciemno i zadziwiająco chłodno (smutna prawda jest taka, że dojechaliśmy przed czasem, a biednego, dumnego z siebie pana kierowce spotkał wybuch frustracji zaspanych pasażerów, których któs nagle wygnał na ciemną noc... :lol: ), głodni i wymęczeni bierzemy tuktuka do "centrum". Przezornie zabukowaliśmy wcześniej pokój w malutkim hotelu, a właściwie pensjonacie; docieramy tam i choć wiemy, że nasz pokój będzie czekał dopiero od 11, dzwonimy do drzwi. Mimo barbarzyńskiej pory i faktu, że właśnie obudziliśmy chłopaka z recepcji, jesteśmy przyjęci bardzo ciepło. Możemy zostawić plecaki, skorzystać z łazienki, odpocząć. Jeszcze chwilę temu marzyłam o drzemce, choćby i na krześle, ale nie, świadomość że już tu jestem, TU!, że Luang Prabang jest na wyciągnięcie ręki spędza mi z powiek jakąkolwiek chęć snu. Nie ma na co czekać, idziemy!

Image

Image

Image

Image

Ci, którzy byli w Luang Prabang lub choćby czytali coś na temat tego miejsca wiedzą, że jedną z największych atrakcji jest poranna procesja mnichów wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Na tejże trasie czekają już na nich mieszkańcy i ofiarują porcje ryżu, dostając w zamian błogosławieństwo.
Całe to wydarzenie jest istotnie przepiękne i wypełnione niesamowitym spokojem i duchowością - niestety psutą coraz bardziej przez...? No właśnie, niestety - turystów. Nierzadko podchodzą oni bardzo blisko mnichów i robiąc zdjęcia, błyskają fleszem w oczy. Wielu turystów też przyklęka na poboczu i ofiarowuje swoje dary, zakupione chwilę wcześniej od co bardziej operatywnych laotanek.
Nie pokażę Wam, jak to wyglądało, bo przez cały czas nie przeszło mi nawet przez myśl wyjąć aparat. Uwierzcie mi jednak na słowo - całe to wydarzenie jest (nadal, mimo fleszy, choć przyznam że nie raz nie dwa miałam ochotę wyrwać co gorliwszemu turyście aparat i roztrzaskać go o chodnik...) magiczne i choćby dla niego warto przyjechać do Luang Prabang! :D

No, ale wracamy do spaceru po mieście dopiero budzącym się ze snu...

Image

Image

Image

Spędzamy dobre dwie godziny spacerując między świątyniami, zaglądając w zakamarki, zakochując się coraz bardziej. I kiedy już myślę, że nie da się już tego miejsca bardziej pokochać, że straciłam głowę bez reszty, że dziękuję-bardzo-tu-jest-moje-miejsce-na-ziemi, nagle docieramy nad Mekong. Nadal jeszcze otulony gęstą poranną mgłą, nadal bardziej go nie widać niż widać, ale i tak - nie możemy wykrztusić z siebie słowa. Nie ma takich słów, żeby opisać piękno, potęgę, magię tej rzeki. Będziemy do niej wracać, o różnych porach dnia, nienasyceni jej widokiem...

Tymczasem ciało bierze górę nad duchem, a burczące brzuchy przypominają, ze ostatni posiłek jedliśmy blisko dobę wcześniej. Znajdujemy małą knajpkę i rozgrzewamy żołądki gorącym, treściwym posiłkiem!

Image

Po zupie ciało zaczęło się wreszcie bezczelnie domagać snu - nie ma rady, wracamy do naszego pensjonatu na krótką drzemkę.
Budzimy się z niecierpliwością: wracać, wracać i chłonąć! Dzień już rozgorzał na dobre, tak jak słońce - a my widzimy Luang Prabang w pełnej krasie. I chociaż jest środek dnia, ulice pełne mieszkańców i turystów - to nadal jest tu ten spokój, to zupełnie niepodobne do azjatyckich miast spowolnienie życia, ten czas, który wydaje się płynąc bez początku i końca, oblepiać niczym miód i sprawiać, że nieważne, jaki jest dzień tygodnia i która godzina - liczy się tylko to co TU i TERAZ.

Image

Image

Image


Chodzimy tak zupełnie bez celu, zapomniany i w zasadzie niepotrzebny przewodnik pozostaje zakopany w torbie: tu wszystko jest warte zobaczenia, a jak co się nazywa staje się zupełnie nieistotne. Za każdym rogiem czają się nowe piękności: kolejna świątynia, lokalny bazar z kolorowymi bakłażanami wielkości dwóch palców i nadzienymi na patyk polnymi szczurami, przepiękne kolonialne domy, bambusowy most na Nam Khan... kolejna knajpka, gdzie kelner gorąco zaprasza nas do środka, a w potoku słów słyszę to magiczne "laap" - prawdziwie laotańskie danie-sałatka z mięsa lub ryby posiekanej z ziołami i przyprawami. Pewnie, że chcemy!

Image

Czas, mimo że inaczej i niezauważalnie - jednak płynie. Za chwilę zajdzie słońce, musimy wdrapać się na Phou Si! To niewysokie, stumetrowe wzgórze w centrum miasta gromadzi tłumy chcące zobaczyć, jak słońce znika za Mekongiem. Wdrapujemy się niecierpliwie po kilkuset schodach w kierunku świątyni na szczycie i.. jest! Znowu niewyobrażalnie piękny, ozłocony, majestatyczny Mekong.

Image

Wieczorem odwiedzamy Targ Nocny. I znowu - czy to nadal Azja? Niby targ, niby pamiątki, które w sumie pewnie można kupić wszędzie, ale znowu ten spokój, ta cisza, nikt nie namawia, nie wabi klienta, nie przymusza...
A przy okazji możemy zaobserwować normalne, codzienne życie Laotańczyków: tu na targu pracuje cała rodzina. Dzieciaki też pomagają - choćby tym, że ciężko nie zwrócić na nie uwagi! (niezaprzeczalny fakt - nigdzie nie widziałam tak ślicznych, grzecznych i świetnych dzieciaków jak w Laosie... :D )


Dodaj Komentarz

Komentarze (19)

dan19 5 maja 2015 14:15 Odpowiedz
Zaglądam i nie mogę się doczekać kolejnych części :) świetnie się czyta :) pozdrawiam
olajaw 12 maja 2015 08:53 Odpowiedz
Czytam jednym tchem! :D Super wyprawa, fajny opis i piękne zdjęcia :) Czekam na cd :)
xladystarrrdustx 13 maja 2015 01:12 Odpowiedz
No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!
ramonjola 13 maja 2015 07:45 Odpowiedz
xladystarrrdustx napisał:No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!Chętnie się wybiorę taką samą trasą wg waszych wskazówek :) Praktyczne porady,oraz cennik to dodatkowy plus tej relacji.Z aparatem chyba też się zaprzyjaźniliście 8-) Mi się podobało. -- 13 Maj 2015 07:55 -- RamonJola napisał:xladystarrrdustx napisał:No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!Chętnie się wybiorę taką samą trasą wg waszych wskazówek :) Praktyczne porady,oraz cennik to dodatkowy plus tej relacji.Z aparatem chyba też się zaprzyjaźniliście 8-) Mi się podobało.Pochwalę się ,że lecąc A380 Lufy poczekałyśmy ,aż wszyscy wyjdą z niegoi z pozwoleniem stewardes obejrzałam tę "lepszą "klasę.Niespodzianka nastąpiła chwilę później. Mamy foty w kokpiciekolosa razem z 2 pilotem 8-)
xladystarrrdustx 13 maja 2015 14:23 Odpowiedz
Quote:Pochwalę się ,że lecąc A380 Lufy poczekałyśmy ,aż wszyscy wyjdą z niegoi z pozwoleniem stewardes obejrzałam tę "lepszą "klasę.Niespodzianka nastąpiła chwilę później. Mamy foty w kokpiciekolosa razem z 2 pilotem 8-)Suuuuper!!! I jak wrazenia z "lepszego" swiata? :)O tym kokpicie nie wspomne, ze tez nie wpadlam na ten sam co ty pomysl... :(
kamo375 13 maja 2015 15:05 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja :)
olajaw 13 maja 2015 21:44 Odpowiedz
Piękne miejsca!! Super relacja - namówiłaś mnie :D
ramonjola 13 maja 2015 23:03 Odpowiedz
Suuuuper!!! I jak wrazenia z "lepszego" swiata? :)O tym kokpicie nie wspomne, ze tez nie wpadlam na ten sam co ty pomysl... :([/quote]Lepszy świat jest lepszy o piękne ,szerokie fotele,kapciuszkii inne tego typu gadżety.Pomysł "narodził"się z mojego lenistwa.Ja się nie lubię pchać do wyjścia :lol: plus lubię fotografować.Zawsze możesz spróbować przy następnej podróży.Trzymam kciuki
xladystarrrdustx 14 maja 2015 12:32 Odpowiedz
Dziękuję wszystkim za miłe słowa i polubienia - niezmiernie się cieszę, że relacja się podobała!! :D :D Teraz czuję się zachęcona do napisania kolejnej - za 2 tyg lecimy na Islandię :P ;) Quote:Zawsze możesz spróbować przy następnej podróży.Trzymam kciukiZdecydowanie spróbuję! Tylko trochę pewnie poczekam na kolejne A380...Pozdrawiam!!
sylwiagosia 26 maja 2015 08:47 Odpowiedz
Czytałam, że w Tajlandii zniesiono visa run, jak wygląda to w praktyce? Musieliście ubiegać się o wizę turystyczną kilku-krotną, czy nie było problemu z powrotem do Tajlandii? Poza tym ciekawa relacja, przyjemnie się czyta :) pozdrawiam
sylwiagosia 26 maja 2015 08:47 Odpowiedz
Czytałam, że w Tajlandii zniesiono visa run, jak wygląda to w praktyce? Musieliście ubiegać się o wizę turystyczną kilku-krotną, czy nie było problemu z powrotem do Tajlandii? Poza tym ciekawa relacja, przyjemnie się czyta :) pozdrawiam
xladystarrrdustx 26 maja 2015 16:06 Odpowiedz
sylwiagosia napisał:Czytałam, że w Tajlandii zniesiono visa run, jak wygląda to w praktyce? Musieliście ubiegać się o wizę turystyczną kilku-krotną, czy nie było problemu z powrotem do Tajlandii?Wracajac do Tajlandii wbito nam po prostu nowa wize na kolejne 30 dni na lotnisku. Bez zadnych pytan ani problemow, tak samo jak pierwsza trzy tygodnie wczesniej.sylwiagosia napisał:Poza tym ciekawa relacja, przyjemnie się czyta :) pozdrawiamPieknie dziekuje :D Pozdrawiam!!
dziabulek 10 stycznia 2016 15:07 Odpowiedz
Mam pytanie do KRS i wypoczynku tam. Czy mieszkając np w ośrodku, który Wy wybraliście jest wokół coś poza ośrodkiem? chodzi mi o to czy jest się skazanym tylko na usługi ośrdka, czyli wszystko kupujemy w restauracji?
xladystarrrdustx 20 stycznia 2016 03:34 Odpowiedz
dziabulek napisał:Mam pytanie do KRS i wypoczynku tam. Czy mieszkając np w ośrodku, który Wy wybraliście jest wokół coś poza ośrodkiem? chodzi mi o to czy jest się skazanym tylko na usługi ośrdka, czyli wszystko kupujemy w restauracji?Koh Rong Samloem jest wyspą niezamieszkałą przez lokalną społeczność. Nie ma tam żadnych sklepów ani knajp nienależących do ośrodków... Wszystkie potrzebne rzeczy trzeba zatem albo przywieźć ze sobą, albo kupić w ośrodkach na wyspie. W naszym Lazy Beach trzeba było co prawda dać żywność do depozytu (aby nie kusić owadów i innych żyjątek z dżungli zapachem jedzenia), ale takie rzeczy jak chociażby cola, woda, soki, alkohol można spokojnie przywieźć swoje i korzystać na miejscu.Co do stołowania się, my wybraliśmy ofertę nadszego ośrodka. Przetestowaliśmy kilka innych na Saracen Bay i doszliśmy do wniosku że jakość i ceny są na tyle podobne, że możemy jeść "u siebie" bez poczucia przepłacania. Ceny na wyspie są oczywiście wyższe niż na lądzie a jakość... no cóż, nie powala, ale też nie szokuje. Ot, typowy standard azjatycki, bez szału, ale zjadliwy bez zatrucia. W naszym Lazy Beach mieliśmy mieszankę kuchni khmerskiej i europejskiej. Było trochę owoców morza (ale niestety, nie tak jak już przywykliśmy w Indiach i na Sri Lance, świeży połów dnia wystawiony na plaży, do wyboru, do koloru...), trochę curry, trochę typowo europejskich makaronów i burgerów. Do przeżycia. Polecam Wam zaopatrzyć się w niezbędne towary na lądzie, a na wyspie sprawdzić oferty kilku ośrodków wokól; ceny będą podobne. ale może jakość będzie się różniła? U nas nie było takiej opcji, ale pamiętajmy, że Koh Rong Samloem rozwija się w szaleńczym tempie - a nuż w tym roku powstało jakieś nowe super miejsce?Pozdrawiam i życzę cudownej podróży-
tasiu 6 lutego 2016 21:59 Odpowiedz
Świetna relacja. Skłoniła nas do wyeliminowania z rozpiski wysp tajskich, zamiast tego chcemy do Laosu i Kambodży. Niestety mamy tylko 2 tygodnie na miejscu, pełne. Nie wiem czy damy radę zrobić podobną trasę w takim czasie, musimy coś wyeliminować. Zależy nam na Laosie, Angkorze i Koh Rong chociaż na 2 dni. Czy macie jakieś praktyczne wskazówki, co do przemieszczania się, rozumiem że Vang Vieng omijać i uciekać zaraz do Vientan?
xladystarrrdustx 7 lutego 2016 22:31 Odpowiedz
@tasiu,Dziękuję za miłe słowa :)Bardzo się cieszę że wybraliście Laos nad tajskie wyspy - nie będziecie zawiedzeni. Laos jest absolutnie przepiękny i magiczny :DTrasę, jak się uprzecie, da radę, ale będzie to dużo latania i nie za dużo czasu na zwiedzanie. Jeśli ja miałabym zrobić Laos + Kambodżę w 2 tyg zrobiłabym tak:- start w Luang Prabang, na miejscu minimum 2 dni- przejazd do Vang Vieng, na miejscu 2 dni- przejazd do Vientiane, na miejscu 1 noc- przelot do Siem Reap (lub, jesli nie ma bezposrednio, przelot do Phnom Penh, przejazd nocny do Siem Reap)- 3 dni w Siem Reap - zwiedzanie Angkoru- przelot do Sihanoukville, łódka na Koh Rong / Koh Rong Samloem, pobyt na wyspie 3 dniMamy w ten sposób zapełnione 12 dni, 2 pozostałe możecie dodać albo do Vientiane, albo przeznaczyc na zwiedzanie Phnom Penh, albo dodać do odpoczynku i plażowania na wyspach w Kambodży :)Co do Laosu, jeśli lubicie naturę i aktywny wypoczynek - nie omijałabym Vang Vieng, nawet kosztem krótszego pobytu w Wientianie. Skały i okolice miasteczka są przepiękne, a rzeczy do roboty jest mnóstwo, od kajaków i tubingu, przez rowery bądź piesze wycieczki, aż do wspinaczki skałkowej lub zwiedzania jaskiń. Jeśli masz jakieś szczegółowe pytania dotyczące trasy etc., pisz - chętnie pomogę!Pozdrawiam
tasiu 7 lutego 2016 22:56 Odpowiedz
Napisałem w swoim oddzielnym temacie przykładowy plan podróży. Rozumiem że Chiang Mai odpuściłabyś?28.02- lądowanie w BKK, nocleg 28.02- cały dzień na Bangkok, przejazd nocnym pociągiem do Chiang Mai29.02- Chiang Mai, cały dzień01.03- przejazd do Luang Prabang02.03- Luang Prabang03.03- Luang Prabang04.03- Luang Prabang (?)05.03- przejazd do Wientan05.03- Wientan 06.03- Wientan, przejazd sleeperbusem do Siem Reap07.03- Siem Reap08.03- Siem Reap/Angkor09.03- przejazd do Sihanoukville, transport na Koh Rong Samloem (da radę w jednym dniu?)10.03- Koh Rong Samloem11.03- Koh Rong Samloem12.03- Koh Rong Samloem, samolot (nie wiem czy ogarniemy) do BKK13.03- Bangkok14.03- Bangkok, powrót do PolskiCo polecasz zmodyfikować?
xladystarrrdustx 8 lutego 2016 05:18 Odpowiedz
tasiu napisał:Napisałem w swoim oddzielnym temacie przykładowy plan podróży. Rozumiem że Chiang Mai odpuściłabyś?28.02- lądowanie w BKK, nocleg 28.02- cały dzień na Bangkok, przejazd nocnym pociągiem do Chiang Mai29.02- Chiang Mai, cały dzień01.03- przejazd do Luang Prabang02.03- Luang Prabang03.03- Luang Prabang04.03- Luang Prabang (?)05.03- przejazd do Wientan05.03- Wientan 06.03- Wientan, przejazd sleeperbusem do Siem Reap07.03- Siem Reap08.03- Siem Reap/Angkor09.03- przejazd do Sihanoukville, transport na Koh Rong Samloem (da radę w jednym dniu?)10.03- Koh Rong Samloem11.03- Koh Rong Samloem12.03- Koh Rong Samloem, samolot (nie wiem czy ogarniemy) do BKK13.03- Bangkok14.03- Bangkok, powrót do PolskiCo polecasz zmodyfikować?@tasiu,nie zauważyłam Twojego tematu :(Nie wiem jakie są Wasze preferencje i co lubicie robić, więc cięzko mi swobodnie polecać... Jesteście bardziej :zabytki" czy "natura"?Plan wygląda - jak dla mnie - na "do zrobienia". Potencjalne punkty do ogarnięcia to:- Chiang Mai - to nie jest jakieś straszne miejsce. Jest pięknie i ciekawie, my uciekaliśmy, bo dla nas jednak trochę zbyt komercyjne. Ale zobaczyć, choćby na 1 dzień warto :)- transport z Chiang Mai do Luang Prabang istnieje (autobusem), ale podkreślam, że to jest 21 godzin. I to takich, w czasie których się za bardzo nie wyśpicie. Pierwszy dzień w LP będzie zatem głównie odsypianiem... Zerknijcie może na połączenia samolotem? A jeśli chcecie wziąć autobus, to przygotujcie się na piękne widoki, ale i zdrętwiałe nogi :D- Luang Prabang na 3 dni - dla mnie bomba! Ale tak naprawdę zależy, co lubicie. Samo miasteczko jest do obejścia w 1 dzień spokojnie. 2 dzień to okolice - wodospad Kuang Si, rejs Mekongiem, okoliczne świątynie, etc. Ja bym spokojnie została w LP i tydzień, ale Wam jako nieznającym miasteczka tylko uczciwie mówię: to nie jest metropolia. Można tam cudownie wypocząć, ale tzw "widoki" można ogarnąć i w dwa intensywne dni.- Wientian: ja uwielbiam, ale jestem w mniejszości chyba. Miasto jest cudne, ciche, spokojne, leniwe - dla wielu: zbyt leniwe. Jest do obejrzenia kilka zabytków, kilka świątyń, spacer nabrzeżem - ale przy dobrej organizacji to można zmieścić w dzień - półtora. Jeśli pomijacie Vang Vieng bo przemieszczacie się z LP samolotem - rozumiem, ale może warto nieznacznie skrócić pobyt w Wientianie i dodać czas do Siem Reap?- Siem Reap i Angkor: bilety są 1- lub 3-dniowe (i dodatkowo jeszcze 7-dniowe, ale to nie jest ten przypadek ;). W mojej opinii, dla przeciętnego zwiedzającego nie będącego fascynatem świątyń, 2 - 2.5 dnia to optimum. W ten sposób zwiedzicie spokojnie Small i Grand Circle, a także dalej położone świątynie, i będziecie mieli konkretny, porządny ogląd tego, co miejsce oferuje. Oczywiście można zwiedzić Angkor (Small Circle) i w 1 dzień, ale według mojej skromnej osoby to trochę za mało.- Sihanoukville: czy lecicie samolotem z Siem Reap? Jeśli nie, to musicie przeznaczyć przynajmniej noc i poranek na dojazd (SR - PP: 7h, PP - SH - 4h, nie ma bezposrednich autobusów). Wyjeżdżając Giant Ibisem z Siem Reap o 23, będziecie (z przesiadką w Phnom Penh) w Sihanoukville około 13. Daje Wam to czas na transfer na Koh Rong Samloem - ostatnia łódka w sezonie 2015 odpływała o 15. Polecam jednak sprawdzić w necie, czy nic się nie zmieniło. W najgorszym przypadku, jeśli przegapicie łódkę - jedźcie przenocować na Otres Beach i następnego poranka stawiajcie się na przystani :)- powrót: samolot do Bangkoku będziecie mieli najłatwiej z Phnom Penh. My lecieliśmy Bangkok Air i dało się to ogarnąć wyjeżdżając z Sihanoukville porannym busem o 7. Czy dacie radę jeszcze tego samego ranka przeprawić się z Koh Rong Samloem - nie jestem pewna, ale nie wykluczam. To do sprawdzenia.Pozdrawiam i zazdroszczę podróży :)
swinka 9 czerwca 2016 14:48 Odpowiedz
Wspaniała relacja. I przez Ciebie mam problem bo narobiłaś mi ochoty na Laos. A mieliśmy plan Chang Mai i Rai, a potem prosto na południe. Wysłane z mojego SM-G531F przy użyciu Tapatalka